czwartek, 14 kwietnia 2011

Push

Push

Autorem artykułu jest Piotr Łeszyk

Push - recenzja filmu
24 kwietnia 2009. Piątek. Godzina 20.00. W sali kinowej nie więcej niż dziesięć osób. Niewiele jak na dzień premiery amerykańskiej (super?)produkcji Push.


Jako fan gatunku, wzbogacony o doznania, jakich dostarczyła mi naszpikowana akcją zapowiedź filmu, szedłem do kina pełen optymizmu. Wszedłem optymistą, wyszedłem... z mieszanymi uczuciami.

Nastawiłem się na ciekawą historię... Nie, tak naprawdę nastawiłem się na pokaz akcji i efektów specjalnych. Tych dwóch ostatnich niestety jest w filmie jak na lekarstwo. Stało się mnie więcej to, czego świadkami byliśmy już chociażby przy nowej wersji Miami Vice – cała akcja zmieściła się w filmowym trailerze. Pozostało mi więc zadowolić się w miarę ciekawą fabułą, a przede wszystkim obcowaniem z odtwórcami głównych ról.

O co chodzi w Push? Sprawa jest prosta. Gdzieś na świecie, żyją między nami ludzie o nadprzyrodzonych zdolnościach (telepaci, telekinetycy, jasnowidze, posiadacze niezwykle wyczulonego węchu czy rozsadzającego szyby i - uwaga – ryby (!) głosu. Jak dowiadujemy się z szybkiego wprowadzenia, ludzie ci stali się obiektem zainteresowania różnych służb rządowych już w czasach hitlerowskich Niemiec i dla wielu są nim do dziś. Jak nie trudno się domyślić tymi zdolnościami interesują się również (jakże by inaczej) amerykańskie tajne służby, które przy pomocy medykamentu wzmagającego owe, dążą do stworzenia żołnierza doskonałego. Szkopuł w tym, że wspomniany specyfik dla naszych bohaterów jest śmiertelnie niebezpieczny. A jeśli tak, to trzeba agentów rządowych unikać i przy pomocy wrodzonych zdolności walczyć o prawo do normalnego życia. Tak w dużym skrócie prezentuje się historia zawarta w filmie.

Reżyser Paul McGuigan (znany przede wszystkim z dwóch produkcji z Joshem Hartnettem – Apartament i Zabójczy numer) staje przed trudnym zadaniem. Musi wnieść do mocno ostatnio eksploatowanego tematu nadprzyrodzonych zdolności (patrz: Jumper, Heroes i wszelkie komiksowe adaptacje) czegoś nowego. Czy mu sie to udaje? Mamy w filmie niewątpliwie kilka z rozmachem pokazanych scen, w których główny bohater (Chris Evans) wykorzystuje swoje telekinetyczne umiejętności, mamy wiele ciekawych krajobrazów i lokalizacji (magiczny Hong Kong), ale przede wszystkim, mamy, częściej niż dotychczas w filmach wykorzystywane nietypowe zdjęcia i sposób prowadzenia kamery, które zwykle w kinie były domeną sennych widzeń lub wizji z przeszłości bohaterów – mam tu na myśli specyficzną kolorystykę, oraz nieco niewyraźny, jakby matowy, „ziarnisty” obraz, które widząc na ekranie naszego telewizora próbowalibyśmy nieco skorygować wykorzystując opcje jasności i kontrastu. Ten nietypowy sposób przedstawienia wielu scen należy bez wątpienia do zalet tego filmu.

W Push nie jestnajważniejsza sama historia, akcja czy efekty specjalne. Siłą filmu są aktorzy odtwarzający główne role. Niezwykle sympatyczny (to najlepsze słowo jakie przychodzi mi do głowy) główny bohater – Chris Evans (znany przede wszystkim z filmów: Komórka i Fantastyczna Czwórka), jak zwykle charyzmatyczny Djimon Hounsou, posiadaczka bardzo ciekawej, nietypowej urody – Camilla Belle (Kiedy dzwoni nieznajomy) i przede wszystkim świetna Dakota Fanning, która pokazuje, że jest aktorką różnorodną i w produkcji z założenia lekkiej, łatwej i przyjemnej radzi sobie równie dobrze, co w tych bardziej ambitnych. To właśnie oni, a nie starania scenarzystów, by ich losy wzbogacić o niezliczoną ilość komplikacji, ratują film przed utonięciem w całej masie podobnych produkcji.

Wybierając się na Push nie należy liczyć na nieprzerwaną akcję, bo tak naprawdę tej zaznałem więcej przed samym seansem, gdy w czasie reklam, po raz kolejny obejrzałem zapowiedź nowej wersji Star Treka (szykuje się nam świetny początek nowej serii). Proponuję wybrać się na tę produkcję, po prostu po to, by potowarzyszyć grupie ciekawych postaci w podróży po malowniczym Hong Kongu, z nadzieję, że ich zmagania o wolność i bezpieczeństwo zakończą się powodzeniem.

Czy idąc do kina spodziewałem się czegoś innego? Lepszego? Tak. Czy żałuję, że zapłaciłem za bilet i obejrzałem film? Nie.

Autor: P.

---

Tekst pochodzi ze strony www.akademiec.pl. Sprawdź nas!


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Slumdog

Slumdog. Milioner z ulicy - recenzja książki

Autorem artykułu jest Katrina



„Slumdog. Milioner z ulicy” to film, który zdominował tegoroczną ceremonię rozdania Oscarów.
Slumdog. Milioner z ulicy” jest filmem, który zdominował tegoroczną ceremonię rozdania Oscarów. Wywołał on ogromne wrażenie nie tylko na widzach, ale także na krytykach filmowych. Historia opowiada o niczym innym jak o życiu. O życiu bez oszustw, efektów specjalnych... o losie biednego chłopca ze slumsów, który marzy o tym aby kiedyś doczekać się godnego życia na poziomie.
slumdog
Jamal Malik - 18-letni chłopak z Bombaju bierze udział w indyjskiej edycji "Milionerów" i czeka go ostatnie pytanie do maksymalnej wygranej. Ze względu na to, że prowadzącemu program ciężko uwierzyć, ze Jamal doszedł tak daleko bez oszustw, nasyła na niego policję. W tym momencie odsłania się przed nami zaskakująca i dość mocna historia młodego chłopaka, któremu odpowiedzi na pytania udzieliło samo życie. Świat wykreowany na tle krajobrazów Bombaju zachwyca wszystkich nie tylko ze względu na ukazanie Indii bez przepychu, rozmachu i blasków do jakich przyzwyczajeni jesteśmy po filmach bollywoodzkich, ale także dzięki prawdziwym emocjom zwykłych ludzi.

Film zaskarbił sobie sympatię także dzięki genialnej ścieżce dźwiękowej, która została nagrodzona i do zapoznania z którą serdecznie zapraszam. Czy „Slumdog. Milioner z ulicy” zasłużył sobie na aż tyle Oscarów? Najlepiej przekonać się samemu. Jeśli więc przegapiłeś ten film w kinie, wybierz się do najbliższej wypożyczalni DVD.
---

Więcej recenzji znajduje się w serwisie recenzje filmowe.


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Koszmar z ulicy Wiązów

Koszmar z ulicy Wiązów I

Autorem artykułu jest Piotr Łeszyk




Okiem filozofa. Koszmar z ulicy Wiązów - recenzja filmu
Film ten jest pierwszym z serii filmów Wesa Cravena z Freddiem Krugerem w tle. Sięgnąłem po „jedynkę”, bo części pierwsze późniejszych „tasiemców” są podejrzewane o „czystość” bądź niezawinioną autentyczność, którą odcinki późniejsze tłumią, zdradzają etc. I choć nie mogę w przypadku tego filmu dokonywać zestawień/porównań z częściami późniejszymi, ponieważ, najzwyczajniej w świecie, ich nie obejrzałem, pomny innych obrazów gatunku kina horroru, pokuszę się „dać głos” w sprawie Koszmaru.

Całość oceniam na dostateczny minus, a byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie postać bohatera głównego – bo tylko gra Roberta Engulda (Freddiego) nadaje temu filmowi „charakter” ale to dlatego, że nie nadwyrężono zbytecznie jego obecności w licznych scenach morderstw, w których gdyby był się pojawił, niczym szczególnym nie dałby się chyba zapamiętać – bo też w końcu ile „autorskich” sposobów zabijania ludzi kino już opatentowało? (i po co Freddiemu cytować gesty już raz kiedyś – i to znacznie efektowniej – wykonane?). Postąpiono więc roztropnie usuwając postać Freddiego na rzecz niewidzialnej siły mordującej ludzi – stąd też nie widać sylwetki Krugera, gdy jedna z bohaterek (Tina) lewituje pod sufitem; nie widać Freddiego, gdy kochanek Tiny (Rod) obwiesza się na skręconym prześcieradle, a Glenn (w tej roli Johny Deep) zostaje wchłonięty przez łóżko i dokumentnie zmiksowany... Nie znaczy to, niestety, że Freddie pojawia się z rzadka ale tylko w momentach największego napięcia – bez przesady! Tu i ówdzie można byłoby śmiało zwiększyć stopień podniety eksponując Freddiego na nieco dłużej – dać mu coś dłuższego do powiedzenia (bo ujęcie w którym na oczach Tiny Freddie mówiąc: „Patrz!” odcina sobie dwa palce u lewej dłoni, jest po prostu żałosne); warto byłoby drążyć (naprawdę zajmującą) przeszłość zbrodniarza – bo matka Nancy (alkoholiczka zresztą) zrobiła to fatalnie (historię Freddiego, uważam, że „spaliła” opowiadając ją zbyt prędko).

Pierwszy raz od bardzo dawna słyszałem nie modulowany – sztucznie nie przetworzony (nie pogłębiony) – głos aktora grającego monstrum – jakby ktoś trzeźwo zauważył, że głos straszny nie musi być wcale zmutowany... Zaskoczył mnie ten brak przesady i zażenowania z tego tytułu (Freddie mówi głosem ludzkim i... dobrze jest! Szkoda tylko, że coś psuje się w „tej sprawie” pod koniec filmu). Poza tym najpierw zdumiał, a potem rozczulił mnie... przekolorowany chód Krugera – Freddie porusza się szybkim krokiem przywodzącym na myśl skradające się postaci z filmów rysunkowych (w czym jest doprawdy uroczy). No i ten „jego” rozbrajający śmiech – ale ja w ogóle lubię śmiech potworów (vide: żywy trup/gnijące zwłoki kobiety z genialnego filmu Kubricka Lśnienie).

A kim/czym był/jest Freddie? Był mordercą dzieci (choć film nie rozstrzyga, czy motywem morderstw był czy też nie? motyw seksualny), a po wykonanym na nim samosądzie (spalenia jego chaty z nim w środku), stał się nawiedzającym, głównie też dorastającą młodzież, koszmarem. A propos młodzieży, jestem w konfuzji, gdyż gdyby przeanalizować to, kto pierwszy w tym filmie z powodu Freddiego ginie, doszlibyśmy do wniosku, że są to młodzi ludzie eksperymentujący z... seksem. Najpierw bowiem (a tuż po stosunku płciowym) ginie Tina, zaraz po niej podejrzewany o jej zamordowanie, jej śniady kochanek Rod, a następnie niby dziewiczy ale... oglądający po nocach wybory Nagiej Miss Ameryki Glenn (Johny Deep)... W takim układzie brzemienna w brzytwy prawica Freddiego (on sam w ogóle) uosabiałaby karzącą Dorosłość – Ojca Puryfikatora, który w okoliczności nieobecności rodziców (a to wyjazd rodziców – w przypadku Tiny, a to małżeńska separacja – w przypadku Nancy) w nietypowy (bo krwawy) sposób przywraca status quo „za dobre wynagradzając, a za złe karząc” (bardzo podoba mi się ujęcie, gdy na widok Krugera Tina wrzeszczy „Boże!”, Fred podnosi wtedy prawicę do twarzy i dzwoniąc brzytwami mówi: „To jest Bóg”...

Jest niemalże regułą, że horrory ocierają się o śmieszność... I temu filmowi nie udało się jej uniknąć. Śmieszy nieco pompatyczna gra matki Nancy – zwłaszcza, gdy matka wita wracającą córkę wychodząc z kuchni w szlafroku i nieco zbyt zamaszyście zapalając papierosa (nie ma córce zbyt wiele mądrego do powiedzenia, toteż można byłoby spuścić z tej sceny nieco powietrza); śmieszy ujęcie „przeklętej” słuchawki telefonu z której wydostaje się język Freddiego; śmieszy scena, w której rozciągają się Freddiemu ręce po to tylko, by raptem jedną z nich (prawą) rysować po murze; śmieszy sen Tiny w którym biegnie bez opamiętania w ucieczce przed Krugerem korytarzami jakiejś kotłowni i... zbytnio nie mając przestrzeni by biec prędko, aktorka symuluje bieg szybki w miejscu (ale my niestety łatwo łapiemy się w tej sztuczce). Poza tym zbyt mało spokoju jest w scenie szpitalnej, gdy lekarz (rozmawiając z matką Nancy), obserwuje maszynę kreślącą szkic przebiegu snu Nancy – trochę ta scena wymuszona, sztuczna a i lekarz nie popisał się wirtuozerią i w trakcie interpretowania wykresu chłop sie ewidentnie męczy! (Ale cała ta szpitalna heca jest „w sumie” przypadkowa, gwizdana, tym bardziej, że „i tak” matka Nancy wie gdzie tkwi źródło problemu córki).

Mimo wszystko (zwłaszcza zaś fetyszystów) zachęcam do obejrzenia filmu chociażby przez wzgląd na: dobrze ucharakteryzowanego Engulda – czerwony sweter w zielone pasy – poparzoną twarz no, i ten oldschoolowy filcowy kapelusz!

Autor: Piotr K.
---

Tekst pochodzi ze strony www.akademiec.pl. Sprawdź nas!


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Gwiezdne wojny

Gwiezdne wojny - odwieczna walka Dobra ze Złem

Autorem artykułu jest Li Li



Można przytoczyć sporo przykładów filmów, które w twórczy sposób wpłynęły na design. Jednak jeden film (a raczej cykl filmów) zdecydowanie się wyróżnia spośród tych przykładów.


Kiedy 25 maja 1977 roku zaczęto wyświetlać w Stanach Zjednoczonych film „Gwiezdne wojny : epizod IV - Nowa nadzieja”, chyba niewiele osób mogło przypuszczać, że oto pojawił się film, który dokona rewolucji w kinie. Po tygodniu wyświetlania film bił rekordy frekwencji i już było wiadomo, że ten film ma jakąś niezwykłą magię, że wzbudza fascynacje i uwielbienie, które trudno wytłumaczyć.

George Lucas, twórca scenariusza i reżyser filmu „Gwiezdne wojny : epizod IV - Nowa nadzieja”, oparł swój film na tradycyjnym i starym jak świat schemacie walki Dobra ze Złem. Ten schemat znany jest z wielu baśni oraz legend. Od czasów starożytności pojawia się w różnych kulturach i religiach - wystarczy choćby sięgnąć po eposy z Sumeru czy mity greckie.

Postacie stworzone przez George’a Lucasa zaczęły żyć własnym życiem. Uruchomiono masową produkcję gadżetów pojawiających się w „Gwiezdnych wojnach”. Oczywiście, najbardziej popularne są miecze świetlne, którymi posługują się rycerze Jedi.

Design często czerpie inspiracje z kultury masowej, filmów, komiksów czy sztuki współczesnej. Ciekawy design w takich branżach jak agencja interaktywna czy agencja reklamowa ma pierwszorzędne znaczenie. Agencje te są kreatorami reklamy i same muszą dbać o swój wizerunek, który jednoznacznie powie, że ta agencja zrobi świetną reklamę. Często wykorzystuje się to jest "na czasie", czyli właśnie kreskówki, filmy, itp.

---

Zobacz także:
- wakacje w Bułgarii
- wakacje na Krymie
- Gruzja wycieczki


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Obcy

Obcy 8 - pasażer Nostromo

Autorem artykułu jest kuchar


Wyświechtany frazes, że dobre filmy się nie starzeją okazał się prawdziwy. Ponad 30 lat po premierze filmu „Obcy – 8 pasażer Nostromo” oglądałem ten film z ogromną przyjemnością. To jest świetne kino, w chwili obecnej tak samo młode, jak w momencie powstania.
Jeżeli ktoś nie widział, to oczywiście – musi zobaczyć. Nawet jeżeli nie przepada za science fiction. „Obcy” jest dziełem na tyle udanym, że zadowoli każdego kinomaniaka. W 2002 roku Biblioteka Kongresu USA zdecydowała się włączyć ten tytuł w zbiór dziedzictwa narodowego i objąć szczególną ochroną. Całkiem nieźle jak na historię o potworach i statkach kosmicznych.
Bez spłycania i bez pogłębiania, „Obcy” to niesamowity film grozy osadzony w estetyce sf. Takiej dawki tak świetnie stopniowanego napięcia dawno nie otrzymałem. Tym bardziej, że współczesne kino do absurdu doprowadziło zasadę Hitchcocka i historia musi się zaczynać zniszczeniem świata, a później napięcie rośnie. W „8 pasażerze Nostromo” znajdziemy głębię stopniowo budowanego nastroju. Na początku jest nudno, nic specjalnego się nie dzieje, nie wiadomo nawet kto tu jest głównym bohaterem. Rutyna codzienności na kosmicznym holowniku powracającym z długiej wyprawy.
Klimat jest budowany bez pośpiechu, narasta jak złowrogi warkot, jak coraz dłuższy cień kładący się na otoczeniu. Oglądając to miałem wrażenie, iż współczesnym twórcom brak odwagi na zrobienie czegoś takiego. Są niewolnikami kapitału. Dynamikę fabuły konstruują zgodnie z zaleceniami marketingowców. Opowiadane przez nich historie bywają dobre, a nawet bardzo dobre, jednak cechuje je jednostajność, wpisana w ich strukturę jednolitość.
W „Obcym” widz ma mnóstwo czasu, żeby oswoić się z otoczeniem. Co jest tym bardziej istotne, że jest ono mistrzowsko zaprojektowane. Sam wygląd wnętrz wzbudza niepokój, zapowiada coś złego. Obcy, wypoczwarzony wprost z wyobraźni Gigera, jest monstrum, które dopełnia tego obrazu.
Gdzieś tam, w zimnej, bezlitosnej otchłani rozegrał się koszmar. Upływ czasu nic nie zmienił – historiajest tak samo przerażająca, jak w 1979.
---
Zapraszam na mój blog o tematyce filmowej:
http://waszafilmoteka.blogspot.com/

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl